środa, 7 grudnia 2016

Lipny paracord

Każdy czasem ma chwile, kiedy ma ochote "jebnąć się na linkę", tylko jak coś się pierdoli, to wszystko na raz i okazuje się, że stara zaadaptowała Twoje ostatnie metry paracordu na linkę do prania. Całości ( i tak już nie małej frustracji ) dopełnia fakt, iż akurat tego dnia przypadło święto narodowe ( albo kościelne ) i poza sklepami chciwych handlarzy z płazem lub naczelnym w logo, wszystko jest zamknięte. Trzeba coś ukręcić... Trzeba zrobić sznurek samemu.
Najlepiej będzie znaleźć jakąś lipę i pozyskać z niej łyko... Łyko to takie coś co znajduje się zaraz pod korą, taka jasna, włóknista istota istota.










Tak to wygląda. Może odchodzić w grubszych formach lub cienkich paskach i samo w sobie już nie jest łatwo rozerwać. Ale to jeszcze nie Twój sznurek. Różne źródła mówią, że trzeba łyko wygotować 5,8h, całą noc, ale zależy to chyba od grubości pozyskanego materiału. Indianie gotowali je w ługu, uzyskując go z odparowanego popiołu z wodą. Ja gotowałem na wolnym ogniu koło trzech godzin i pięknie się rozchodziło.
Cały proces dąży do tego żeby uzyskać cienkie włókna. Po wygotowaniu, rozrywamy materiał na części pierwsze i suszymy. Po wysuszeniu wygląda to tak.






 
Teraz najtrudniejsza część dlatego zademonstruję to na czterech włóknach. Dla łatwiejszego plątania, wiążemy wszystkie cztery, w miejscu gdzie będzie początek. Potem splatamy, a raczej skręcamy, podwójne włókna w jedną stronę, tak aby uzyskać dwa. Łapiesz? No tak. Ale taki krótki sznurek? Przedłużanie włókien nie sprawia problemu, przed końcem jednego, bierzesz kolejne dwa i wplatasz w poprzednie. Potem w odwrotną stronę skręcasz dwa główne włókna, tak aby uzyskać jedno. Trochę silniej, tak żeby włókna się połączyły. Na początku trochę to
wkurwia, ale jak dojdziesz do wprawy to już idzie. Jakbyś na drutach robił. Fajna zabawa i jaka duma z własnego sznurka ;) Z tego to sobie możesz lanserską branzoletę zrobić, a nie z paracordu! Aha! Przecież miałeś się na nim powiesić! Gwarantuję, że po godzinie uspokajającego plątania warkoczyków Ci się odechce. Oczywiście można z tego upleść dużo grubsze sznury, kwestia splotu włókien. Lub kilku sznurków w splot warkoczowy. Wyobraźnia jest granicą.
Podobne właściwości ma wierzba. Właściwie to chyba nawet lepsze, bo pozyskanie łyka jest o wiele prostsze i większych ilościach.










Nie próbowałem jej gotować, ale odrywałem mokrą korę, łyko miało w sobie tyle wody, że chyba wystarczy je tylko porządnie wymoczyć. Mokre rozchodzi się w palcach. Do dzieła!

 






wtorek, 6 grudnia 2016

Bobrza robota

Dla wielu z nas, pościnane przez bobry drzewa tworzą miły dla oka krajobraz, czy przyrodniczą ciekawostkę. Jednak ktoś kto postanowił reintrodukować bobra zostałby teraz rozstrzelany jako ruski agent. Zrobił to po drugiej wojnie światowej, niejaki prof. Czaja. I ten Czaja, sprowadził z Woroneża , grupę rzezimieszków, w postaci specjalnie szkolonych w taktyce dywersyjnej bobrów. Najpierw kilka, a potem poszło. Czerwona zaraza, uzbrojona w ostre zębiska zalała kraj. Demolują lasy ( żeby ewentualna partyzantka nie miała się gdzie
chować ), zalewają pola uprawne ( zmniejszanie zasobów żywności ), podkopują nasypy kolejowe i tamują przepusty pod drogami zmniejszając ich stabilność, poprzez zbytnie nawilgocenie podłoża ( paraliż komunikacji ), czyli to czego nauczyły się na kursach specnazu. Rozpleniły się na tyle, że nasze państwo wydało wyroki śmierci na tysiące bobrzych rodzin i przesiedlenia kolejnych tysięcy, a zająć mają się tym szwadrony śmierci powołane w strukturach Polskiego Związku Łowieckiego. Myśliwi zacierają ręce, a bobry okopują się na pozycjach. Nadchodzi sądny dzień. Jak dewastacyjny wpływ na środowisko może mieć tylko jeden bóbr obserwuję ostatnio na bieżąco. Przypałętał się jakiś czas temu na teren, gdzie często bywam i prowadzi regularny rozpierdol ekosystemu, co według ekologów nazywa się jego renaturalizacją ( pseudokibice, też widocznie renaturalizują stadiony i przystosowują środowisko do swoich potrzeb, niczym wodni inżynierowie, a nie je demolują ). Sprawny z niego skurwiel, bo w 3 miesiące powalił 3 spore
drzewa i niezliczoną ilość pomniejszych. Oczywiście na początku była radość, że takie miłe zwierzątko się pojawiło w stawie, dopóki nie okazało się,że to ruski agent. Teraz wszyscy kombinują jak się szpiona pozbyć. Oczywiście konwencjonalne metody walki jak rzut siekierą, czy położenie ognia zaporowego z wiatrówek odpada. W końcu to bóbr. Ma ruski immunitet i jedynie szwadrony śmierci mają władzę, żeby mu go uchylić. Raz na zawsze. Przysmakiem tego potwora są wierzby, które skutecznie
eliminuje i napycha sobie sadło, a dla mnie zostają stosy ścinek i wierzbowego łyka, które po wysuszeniu zamieniają się w niezastąpioną rozpałkę, czy hubkę jak kto woli. Kwestia nomenklatury. Naprawdę warto się rozejrzeć przy ich agenturach, za tego typu fantami. Przetestowane i godne polecenia. A bobry są spoko!

niedziela, 30 października 2016

Karkówa z ognicha

Za dużo zdjęć nie będzie, bo mięcho szybko zniknęło, ale jako, że eksperyment wypalił w 100%, więc polecam. Pół kilo karkówki lub innej chabaniny, doprawiamy dzień przed wypadem ( nie żadne zalewy, solidnie przyprawami ) , owijamy szczelnie folią aluminiową i wsadzamy do lodówki. Rano, pakując piwo do plecaka, zabieramy również mięcho. Przecież się w lodówce nie zrobi. Po całym dniu szwędania się, ognisko płonie, obóz rozbity... Wrzucamy nasze mięcho ( w folii ) w gorące miejsce ( najlepiej w takie, w którym nie dasz rady utrzymać ręki od temperatury ) , przysypujemy żarem i czekamy około 45 min. Po tym czasie padlina powinna być gotowa. Naprawdę świetna alternatywa dla fanów dołu ziemnego. Wystarczy tylko pamiętać, żeby z raz przewrócić paczuszkę z kolacją. Tak żeby się nie skopciło. Warto!

Dzikosarna

Kiedy szlajam się w terenie, jestem w stanie określić jaka zwierzyna dreptała tam przede mną. Nie jestem mohikańskim tropicielem, ale sarnę od krowy odróżniam. Ale pewnego razu... Trafiłem na taki trop i system się zawiesił. WTF? Pewnie wprawny łowczy domyśliłby się co tu się zadziało, ale ja musiałem skorzystać z pomocy wszystkowiedzącego Googl'a. I co? Kto wie co tu się zadziało? Poniżej podpowiedź.



 Dzik
Sarna

piątek, 28 października 2016

Rybeńki

 Zdobywanie pożywienia od zawsze zajmowało najwięcej czasu. Mężczyzna musiał iść na polowanie, wytropić, zabić, oprawić, złowić, przynieść, a baby siedziały przy ognisku i niby go pilnowały. Pokręciła się jedna z drugą wokoło, urwała chwasta, ulepiła chleb i tak w kółko. No dobra. Jeszcze dzieci rodziły. Jako, że w naszych warunkach zabijać zwierzyny, za bardzo nie można, to trzeba sobie poradzić w inny sposób. Najlepszym na zjedzenie mięsa, będzie złapanie ryby. A lepiej ryb. I wbrew pozorom nie jest to tak łatwe jak mogłoby się wydawać. Wędkarz jest takim softowym łowczym, ale tak samo, wiedzę o swojej ofierze musi mieć nieprzeciętną. Kiedy i gdzie żeruje, w jakich miejscach można spotkać interesujące go gatunki i najważniejsze to jak ją dorwać, zwabić w swoje sidła? "Wroga" trzeba znać. W polskich warunkach nie można sobie łapać byle gdzie, wszystkie wody mają swojego właściciela, z czego największym jest PZW, który życzy sobie karty wędkarskiej i opłat, więc żeby połapać, trzeba płacić. Jednak myślę, że jeżeli wędkarski organ represji spotka Cię nad wodą z kijem z leszczyny i prymitywnym zestawem na ryby, to raczej uznają Cię za niegroźnego wariata niż kłusownika.
No dobra. To czas zabrać się za montaż naszej pseudo wędki. Tak wygląda zwykły zestaw do połowu na spławik. Gumowy stoper zatrzymujący spławik, obciążenie i haczyk. Oczywiście można ze sobą targać już gotowy sprzęt, gdzieś w czeluściach plecakach, ale sympatyczniej będzie zmontować coś samemu.





Ciężko jednak, będzie się obyć bez haczyka i żyłki, to warto mieć ze sobą. Mniejszym problemem będzie obciążenie do spławika w postaci ołowianych kulek, ale zawsze to łatwiej.
Ważna będzie wielkość haczyka. Nie wybieramy dużych rozmiarów, ponieważ te są na dużą rybę i mniejsze sztuki ciężko będzie zaciąć, a nie licz na wielkie zdobycze łapiąc kijem z brzegu. Nastawiamy się raczej na średniej wielkości zdobycze. Między bajki można włożyć robienie haczyków z kolców dzikiej róży czy innych roślin, nie zda to egzaminu, żeby wyciągnąć na czymś takim rybę trzeba mieć dużo szczęścia i solidnie zrobiony hak. W dodatku ryba też nie może być mała, żeby połknąć coś takiego. Dla mnie brzmi to jak si-fi. Prędzej udałoby się na haczyku zrobionym z kości.

Mamy żyłkę i haczyk, to potrzebny nam sygnalizator brań, czyli spławik. Ten można zrobić ze wszystkiego co unosi się na wodzie. Najprościej z kawałka patyka lub kory. Na zdjęciu kilka przykładów spławików. Rdestowiec chiński, struktura podobny do bambusa, badyl z leszczyny pomalowany sokiem z jeżyny i z kory dębu. W dalszej części użyję właśnie tego ostatniego. Spławik trzeba jakoś przymocować do żyłki, można użyć do tego gumki recepturki i przywiązać go w dwóch miejscach albo... Nie wiem, kwestia inwencji. Najprościej będzie zrobić w skrajnej części dziurkę przez, którą przełożymy żyłkę i otrzymamy spławik przelotowy.
No i mamy nasz prosty zestaw. Spławik w stałej pozycji jest blokowany przez mały patyczek włożony w otwór spławika. Trzeba go ustawić w taki sposób żeby haczyk był jak najbliżej dna, bo tam będzie najwięcej ryb. Do tego dobieramy "wędzisko" czyli jakiś elastyczny kij, najlepiej w temacie sprawdza się leszczyna, optymalna długość to jakieś 180 - 200cm, a długość żyłki powinna być około 20 cm mniejsza niż długość badyla.


W mojej wersji, spławik nie ma obciążenia, sygnałem do zacięcia będzie jego erekcja. No i to tyle z konstrukcji. Czas na przyjemności czyli łowienie :)








Długie godziny spędzone nad wodą zaowocowały zdobyczą, którą trzeba jednak oprawić. Czego, chyba nikt nie lubi robić. Flaki, wszystko jebie rybą, ale jeść się chce. Więc prujemy naszą ofiarę od płetwy ogonowej po same skrzela... Potem niczym potwór z horrorów klasy B, palcami wyciągamy co się da. Całą trzeba wybebeszyć. Aha! Nie liczyłbym na zdobycz tego typu :) Nie ukrywam, że była z hodowli. Akurat się napatoczyła.










W środku ma wyglądać tak. Czyściutko. Tak sprawiona ryba jest gotowa do obróbki. Najlepiej w ognisku :)






 


To najprostsza metoda upieczenia ryby, wbijamy jej zaostrzony kij w paszczę, i ten sam koniec wbijamy w jej tylną część. Można ją też zawinąć po prostu w folię aluminiową, lub liście chrzanu i wrzucić do ogniska. Oczywiście nie zapominając o przyprawieniu czy napchaniu jakiejś zieleniny do środka. No! To kurwa smacznego.







poniedziałek, 3 października 2016

Można?

Podczas mojej ostatniej wyprawy na Syberię, gdzie spędziłem pół roku wędrując z jakuckimi pasterzami reniferów spotkała mnie mało zabawna przygoda. Któregoś dnia postanowiłem odłączyć się od jakutów i pójść inną drogą. Mieliśmy spotkać się za 3 dni w umówionym miejscu. Kończąc dzień samotnej włóczęgi podczas, której zgłębiałem najdziksze zakątki własnej duszy, rozbiłem obóz. Przygotowałem zastrzeloną po drodze wiewiórkę i cholernie zmęczony poszedłem spać. Długo nie pospałem, bo obudziło mnie buszowanie po obozowisku niedźwiedzia. Nie jakiegoś misia Yogi, ogromnego niedźwiedzia! Kiedy adrenalina wzięła górę nad rozsądkiem wyrwałem się ze śpiwora, złapałem co miałem na drodze ewakuacji i poleciałem w tundrę. Bydle na szczęście nie specjalnie się mną zainteresowało, ale do obozu nie wróciłem. Zostałem z butelką wody, nożem i jakimś paskudnym lliofilizatem, bo akurat to było w worku, który stał na drodze ucieczki. No i może byłaby to ciekawa historia gdyby nie była kompletną bzdurą. Ale! Jak w takiej sytuacji przygotować coś ciepłego do opierdolenia czy zwyczajnie odkazić wodę z podejrzanego źródła? Trzeba sprawdzić legendę o gotowaniu wody w plastiku.
W jaki sposób to zrobić to kwestia dowolna. Ja zabrałem się do tego klecąc "konstrukcję" z trzech patyków, które miały posłużyć za kuchenkę.

Czas na płomienie! I obserwację butelki. Czy da rade? Czy jebnie gasząc źródło ciepła? Logika podpowiada, że powinno sie udać, bo woda będzie odbierać ciepło obniżając temperaturę butelki. Nie mniej, trzeba chwilę nad tym poskakać.







Jak widać daje radę, a butelka odkształciła się tylko w miejscu gdzie nie było wody.

Po jakimś czasie konstrukcja się przepaliła, licząc na szybkie efekty użyłem byle badyla i wyszło jak wyszło, wystarczy więc wziąć solidniejszy, świeży budulec i będzie grać. Po katastrofie budowlanej postawiłem butelkę w żar, która zaczęła się lekko zginać, ale dalej działała. Po, nie dalej jak 10 minutach eksperymentowania pojawiły się pierwsze bąbelki...


 


 Po, niecałych 15 min większe...








I za chwilę woda pięknie zawrzała. Wynik 15 min na 0,5l wody, to żaden wyczyn, ale przy pewnej wprawie, za pewne da się to zrobić poniżej 10, więc jak na brak gara całkiem fajny wynik. Idąc dalej, w butelce można targać zupę czy co tam sobie wymyślisz, a w podgrzania celu zwyczajnie postawić na ogniu. Tylko muszą to być potrawy zawierające sporą ilość wody, bo jak, w jakiś sposób wpierdolisz tam kotleta i ziemniaki to panierka z polietylenu murowana

czwartek, 28 lipca 2016

Kamień - highly explosive device

Rzecz miała traktować o plackach z pokrzywą, ale ciekawy incydent zmienił koncepcję... Otóż do zrobienia placków na ognisko był potrzebny kamień, który robiłby za piekarnik / patelnię. Kamień się znalazł, wyciągnięty z leśnej drogi, płaski, na "patelnię" idealny. I do roboty. Trzeba zrobić ciasto. Mąka, woda, kilka chwastów... Wyrabianie. Ognicho zapłonęło, kamień ustawiony na żarze... Trzeba chwilę poczekać, aż się nagrzeje. W tym czasie można uformować placki, kiedy kamień jest gorący można zarzucać strawę do "piekarnika". Pierwszy wypiek wyszedł przednio, następny ląduje w ogniu... Płomienie przyjemnie rozświetlają wieczorny mrok i nagle jak coś nie jebnie! Spory huk i snop iskier latający w około. No i konsternacja... Czy na pewno mam przy sobie zapalniczkę, czy może wpadła do ogniska kiedy się kręciłem przy "kuchni"? Nieee.

Wrodzona ciekawość, przytłumiona kilkoma piwami, kazała mi podnieść dupę i sprawdzić co wywołało niedawną eksplozję. I jak to w kuchni bywa... Rozerwało piekarnik! Nie żebym był jakoś specjalnie zdziwiony, ale do tej pory tylko słyszałem o tego typu wypadkach i chodziło raczej o kamulce wyciągnięte z wody. No ale człowiek uczy się całe życie. Widocznie był w środku mocno zawilgocony i to wywołało efekt bomby.


Kształt odprysku wywołał w mojej wyobraźni, dość dramatyczny obraz. Bo gdyby ten ładny, płaski i cholernie ostry kawałek kamienia poszybował lotem koszącym w czyjąś głowę lub szyję... Więc wiesz... Z kamieniami uważaj.

niedziela, 5 czerwca 2016

Dzika marchew

To taki dziwny chwaścior, który z daleka zawsze myliłem z barszczem. W sumie barszcz ma inny kwiatostan, więc najzwyczajniej założyłem, że to on bez zbędnego badania sprawy. Dopiero kiedy poszedłem poszukać dzikiej marchwi, zorientowałem się, że cały czas wokół niej łaziłem. Taka sytuacja. Dzika wersja marchwi różni się od tej, które znamy z działek czy sklepów. Mają sporej wysokości łodygi i są białe. Do zjedzenia nadaje się cała roślina, od kwiata po korzeń. Najlepiej wybierać te mniejsze rośliny ponieważ im większy ( starszy ) korzeń
tym bardziej łykowaty i więcej traci na smaku. Młodsze korzenie są łatwiejsze w konsumpcji i mniej łykowate. W smaku i zapachu przypominają zwykłą marchew, ale z gorzkawym finiszem. Zawierają też mniej cukru.
Korzeń nadaje się jako dodatek do zup lub pieczenia, a owoce w smaku przypominają kminek. Budowa korzenia jest dość odmienna od znanej nam marchwi, jest łykowata, włóknista i w moim odczuciu na surowo nie jest wielkim przysmakiem. Ziele tej rośliny, medycyna
ludowa stosowała jako lekarstwo na odrobaczanie.
Po ugotowaniu korzeń zyskuje na smaku, a może na łatwości konsumpcji. Starszy korzeń jednak łatwo odróżnić. Dalej nie jest najlepszy. Jak wspominałem, poza korzeniem da się opylić całą roślinę. Młode łodygi i liście można gotować w zupie.





Bon appetit!




Chrzan

Większość lubi i kojarzy tą roślinę. Ale nie wszyscy wiedzą, że klasyfikowany jest jako chwast. W postaci dzikiej można go spotkać na polach, łąkach i przydrożach. Charakterystycznych liści nie da się pomylić z niczym podobnym, jeżeli masz wątpliwości, wykop korzeń, przełam i powąchaj. Powinien mieć ostry... Chrzanowy zapach. Cała roślina ma ostry smak, więc jako główne danie odpada, tym bardziej, że spożycie w nadmiernej ilości może doprowadzić do podrażnienia żołądka.

Pomocnym surowcem są liście. Można w nie zawijać potrawy do pieczenia, lub wrzucić kawałek do zupy. Są trochę mniej intensywne niż korzeń. Chrzan w postaci dzikiej nabiera większej mocy, niż ten kupowany w sklepie. Naprawdę urywa dupę. A raczej twarz. Po zmieleniu miałem spory problem, żeby zapakować go w słoik. Nie dało się podejść do naczynia, a smak paraliżował język. Zajebisty. Z farmakologicznego punktu widzenia, chrzan ma silne właściwości rozgrzewające i bakteriobójcze, jest składnicą witaminy C i działa pobudzająco na serce. Podobno ma silne właściwości przeciwbólowe, używa się go wtedy w postaci okładów. Osobiście tego nie sprawdziłem i mam nadzieję, że nie będę musiał.


Łopian i lepiężnik

Są takie chwasty, które podobno są często ze sobą mylone. To łopian ( dwa pierwsze zdjęcia ) i lepiężnik ( trzecie zdjęcie ) Co z tego? To ,że łopian można zjeść, a lepiężnik już nie bardzo się do tego nadaje. Jest bardziej aromatyczny od łopianu, ale jego liście są gorzkie. Chwastożercę, w łopianie interesuje korzeń, łodygi i młode liście. Korzeń pozyskuje się z młodych roślin, które nie wykształciły jeszcze łodygi. Część podziemną, można zjeść pieczoną lub smażoną, trzeba ją potraktować wysoką temperaturą, żeby pozbyć się inuliny. Cukru, który nie jest przyswajalny przez człowieka i może fermentować w kiszkach, powodując sromotne gazy, więc samo gotowanie raczej odpada. Za to łodygi jak najbardziej można wrzucić do zupy. Angole podobno warzyli z niego piwo zwane burdoc and dandelion beer, a w Azji hoduje się go jako warzywo i podaje pieczony lub smażony. Sam korzeń ma też wiele właściwości leczniczych. Pobudza działanie trzustki, wydzielanie żółci, a napar z korzenia hamuje rozwój bakterii i grzybów chorobotwórczych. Działa też przeciwzapalnie. Gdzieś natknąłem się na informację, że dawniej stanowił substytut dzisiejszej aspiryny.

Lepiężnik