niedziela, 30 października 2016

Karkówa z ognicha

Za dużo zdjęć nie będzie, bo mięcho szybko zniknęło, ale jako, że eksperyment wypalił w 100%, więc polecam. Pół kilo karkówki lub innej chabaniny, doprawiamy dzień przed wypadem ( nie żadne zalewy, solidnie przyprawami ) , owijamy szczelnie folią aluminiową i wsadzamy do lodówki. Rano, pakując piwo do plecaka, zabieramy również mięcho. Przecież się w lodówce nie zrobi. Po całym dniu szwędania się, ognisko płonie, obóz rozbity... Wrzucamy nasze mięcho ( w folii ) w gorące miejsce ( najlepiej w takie, w którym nie dasz rady utrzymać ręki od temperatury ) , przysypujemy żarem i czekamy około 45 min. Po tym czasie padlina powinna być gotowa. Naprawdę świetna alternatywa dla fanów dołu ziemnego. Wystarczy tylko pamiętać, żeby z raz przewrócić paczuszkę z kolacją. Tak żeby się nie skopciło. Warto!

Dzikosarna

Kiedy szlajam się w terenie, jestem w stanie określić jaka zwierzyna dreptała tam przede mną. Nie jestem mohikańskim tropicielem, ale sarnę od krowy odróżniam. Ale pewnego razu... Trafiłem na taki trop i system się zawiesił. WTF? Pewnie wprawny łowczy domyśliłby się co tu się zadziało, ale ja musiałem skorzystać z pomocy wszystkowiedzącego Googl'a. I co? Kto wie co tu się zadziało? Poniżej podpowiedź.



 Dzik
Sarna

piątek, 28 października 2016

Rybeńki

 Zdobywanie pożywienia od zawsze zajmowało najwięcej czasu. Mężczyzna musiał iść na polowanie, wytropić, zabić, oprawić, złowić, przynieść, a baby siedziały przy ognisku i niby go pilnowały. Pokręciła się jedna z drugą wokoło, urwała chwasta, ulepiła chleb i tak w kółko. No dobra. Jeszcze dzieci rodziły. Jako, że w naszych warunkach zabijać zwierzyny, za bardzo nie można, to trzeba sobie poradzić w inny sposób. Najlepszym na zjedzenie mięsa, będzie złapanie ryby. A lepiej ryb. I wbrew pozorom nie jest to tak łatwe jak mogłoby się wydawać. Wędkarz jest takim softowym łowczym, ale tak samo, wiedzę o swojej ofierze musi mieć nieprzeciętną. Kiedy i gdzie żeruje, w jakich miejscach można spotkać interesujące go gatunki i najważniejsze to jak ją dorwać, zwabić w swoje sidła? "Wroga" trzeba znać. W polskich warunkach nie można sobie łapać byle gdzie, wszystkie wody mają swojego właściciela, z czego największym jest PZW, który życzy sobie karty wędkarskiej i opłat, więc żeby połapać, trzeba płacić. Jednak myślę, że jeżeli wędkarski organ represji spotka Cię nad wodą z kijem z leszczyny i prymitywnym zestawem na ryby, to raczej uznają Cię za niegroźnego wariata niż kłusownika.
No dobra. To czas zabrać się za montaż naszej pseudo wędki. Tak wygląda zwykły zestaw do połowu na spławik. Gumowy stoper zatrzymujący spławik, obciążenie i haczyk. Oczywiście można ze sobą targać już gotowy sprzęt, gdzieś w czeluściach plecakach, ale sympatyczniej będzie zmontować coś samemu.





Ciężko jednak, będzie się obyć bez haczyka i żyłki, to warto mieć ze sobą. Mniejszym problemem będzie obciążenie do spławika w postaci ołowianych kulek, ale zawsze to łatwiej.
Ważna będzie wielkość haczyka. Nie wybieramy dużych rozmiarów, ponieważ te są na dużą rybę i mniejsze sztuki ciężko będzie zaciąć, a nie licz na wielkie zdobycze łapiąc kijem z brzegu. Nastawiamy się raczej na średniej wielkości zdobycze. Między bajki można włożyć robienie haczyków z kolców dzikiej róży czy innych roślin, nie zda to egzaminu, żeby wyciągnąć na czymś takim rybę trzeba mieć dużo szczęścia i solidnie zrobiony hak. W dodatku ryba też nie może być mała, żeby połknąć coś takiego. Dla mnie brzmi to jak si-fi. Prędzej udałoby się na haczyku zrobionym z kości.

Mamy żyłkę i haczyk, to potrzebny nam sygnalizator brań, czyli spławik. Ten można zrobić ze wszystkiego co unosi się na wodzie. Najprościej z kawałka patyka lub kory. Na zdjęciu kilka przykładów spławików. Rdestowiec chiński, struktura podobny do bambusa, badyl z leszczyny pomalowany sokiem z jeżyny i z kory dębu. W dalszej części użyję właśnie tego ostatniego. Spławik trzeba jakoś przymocować do żyłki, można użyć do tego gumki recepturki i przywiązać go w dwóch miejscach albo... Nie wiem, kwestia inwencji. Najprościej będzie zrobić w skrajnej części dziurkę przez, którą przełożymy żyłkę i otrzymamy spławik przelotowy.
No i mamy nasz prosty zestaw. Spławik w stałej pozycji jest blokowany przez mały patyczek włożony w otwór spławika. Trzeba go ustawić w taki sposób żeby haczyk był jak najbliżej dna, bo tam będzie najwięcej ryb. Do tego dobieramy "wędzisko" czyli jakiś elastyczny kij, najlepiej w temacie sprawdza się leszczyna, optymalna długość to jakieś 180 - 200cm, a długość żyłki powinna być około 20 cm mniejsza niż długość badyla.


W mojej wersji, spławik nie ma obciążenia, sygnałem do zacięcia będzie jego erekcja. No i to tyle z konstrukcji. Czas na przyjemności czyli łowienie :)








Długie godziny spędzone nad wodą zaowocowały zdobyczą, którą trzeba jednak oprawić. Czego, chyba nikt nie lubi robić. Flaki, wszystko jebie rybą, ale jeść się chce. Więc prujemy naszą ofiarę od płetwy ogonowej po same skrzela... Potem niczym potwór z horrorów klasy B, palcami wyciągamy co się da. Całą trzeba wybebeszyć. Aha! Nie liczyłbym na zdobycz tego typu :) Nie ukrywam, że była z hodowli. Akurat się napatoczyła.










W środku ma wyglądać tak. Czyściutko. Tak sprawiona ryba jest gotowa do obróbki. Najlepiej w ognisku :)






 


To najprostsza metoda upieczenia ryby, wbijamy jej zaostrzony kij w paszczę, i ten sam koniec wbijamy w jej tylną część. Można ją też zawinąć po prostu w folię aluminiową, lub liście chrzanu i wrzucić do ogniska. Oczywiście nie zapominając o przyprawieniu czy napchaniu jakiejś zieleniny do środka. No! To kurwa smacznego.







poniedziałek, 3 października 2016

Można?

Podczas mojej ostatniej wyprawy na Syberię, gdzie spędziłem pół roku wędrując z jakuckimi pasterzami reniferów spotkała mnie mało zabawna przygoda. Któregoś dnia postanowiłem odłączyć się od jakutów i pójść inną drogą. Mieliśmy spotkać się za 3 dni w umówionym miejscu. Kończąc dzień samotnej włóczęgi podczas, której zgłębiałem najdziksze zakątki własnej duszy, rozbiłem obóz. Przygotowałem zastrzeloną po drodze wiewiórkę i cholernie zmęczony poszedłem spać. Długo nie pospałem, bo obudziło mnie buszowanie po obozowisku niedźwiedzia. Nie jakiegoś misia Yogi, ogromnego niedźwiedzia! Kiedy adrenalina wzięła górę nad rozsądkiem wyrwałem się ze śpiwora, złapałem co miałem na drodze ewakuacji i poleciałem w tundrę. Bydle na szczęście nie specjalnie się mną zainteresowało, ale do obozu nie wróciłem. Zostałem z butelką wody, nożem i jakimś paskudnym lliofilizatem, bo akurat to było w worku, który stał na drodze ucieczki. No i może byłaby to ciekawa historia gdyby nie była kompletną bzdurą. Ale! Jak w takiej sytuacji przygotować coś ciepłego do opierdolenia czy zwyczajnie odkazić wodę z podejrzanego źródła? Trzeba sprawdzić legendę o gotowaniu wody w plastiku.
W jaki sposób to zrobić to kwestia dowolna. Ja zabrałem się do tego klecąc "konstrukcję" z trzech patyków, które miały posłużyć za kuchenkę.

Czas na płomienie! I obserwację butelki. Czy da rade? Czy jebnie gasząc źródło ciepła? Logika podpowiada, że powinno sie udać, bo woda będzie odbierać ciepło obniżając temperaturę butelki. Nie mniej, trzeba chwilę nad tym poskakać.







Jak widać daje radę, a butelka odkształciła się tylko w miejscu gdzie nie było wody.

Po jakimś czasie konstrukcja się przepaliła, licząc na szybkie efekty użyłem byle badyla i wyszło jak wyszło, wystarczy więc wziąć solidniejszy, świeży budulec i będzie grać. Po katastrofie budowlanej postawiłem butelkę w żar, która zaczęła się lekko zginać, ale dalej działała. Po, nie dalej jak 10 minutach eksperymentowania pojawiły się pierwsze bąbelki...


 


 Po, niecałych 15 min większe...








I za chwilę woda pięknie zawrzała. Wynik 15 min na 0,5l wody, to żaden wyczyn, ale przy pewnej wprawie, za pewne da się to zrobić poniżej 10, więc jak na brak gara całkiem fajny wynik. Idąc dalej, w butelce można targać zupę czy co tam sobie wymyślisz, a w podgrzania celu zwyczajnie postawić na ogniu. Tylko muszą to być potrawy zawierające sporą ilość wody, bo jak, w jakiś sposób wpierdolisz tam kotleta i ziemniaki to panierka z polietylenu murowana