środa, 9 grudnia 2015

Nie wszystko złoto co się świeci...

To będzie bajka o tym, że czasem rzeczy wyglądają inaczej niż byśmy chcieli. Ale nie zawsze gówno z tego wychodzi. Otóż. Robimy polową wędzarnie. Po co wędzić w terenie i marnować czas? Bo można. Mając do tego kawałek ryby... Idealnie. Nie jest to wędzenie sensu stricto. Bardziej chodzi o to, żeby mięso doprowadzić do stanu spożywalności przy jednoczesnym nadaniu smaku.

Najlepiej użyć do tego menażki czy jakiegoś garnka. Ważne żeby było czym to przykryć. Robimy coś w rodzaju rusztu, na którym polegnie ryba.






Kolejnym krokiem jest przygotowanie "trocin", które mają nam uwędzić nasze mięso. Jak wcześniej pisałem użyłem do tego ryby, bo robi się najszybciej. Nie sądzę żeby jakoś specjalnie dało się zrobić na tym wynalazku inne mięso, bo wędzenie to jednak długi proces. Na jakim drewnie wędzić. Najlepiej owocowym, ale leszczyna czy inny orzech lub buk też nada.


Urobek wrzucam do menażki. Im mniejsze i suche strużyny, tym lepiej.







Rozpalamy kuchenkę, ognisko, dakotę czy na co ma kto ochotę. Instalujemy rybę i niezbyt szczelnie zamykamy naczynie. Całość ląduje nad ogniem. W zamyśle, wióry  w menażce powinny zacząć się przypalać i lekko dymić, tym samym dym i temperatura przyrządzić nam rybeńkę.
No właśnie... Powinny. Po około 20 min postanowiłem zajrzeć do środka i zobaczyć jak się sprawy mają. Z wędzenia wyszły nici, bo strużyny nawet się nie przypaliły.

Nie jestem pewien co było przyczyną fiaska. Czy zbyt wilgotne drewno, czy za duże kawałki. Teoria była dobra. Ale jak to bywa przy wynalazkach... Przy okazji eksperymentu zbudowałem nie wędzarnie, a piekarnik. Ryba była upieczona, zdatna do spożycia. I koniec był zadowalający. Wykorzystam to na pewno... W sumie jakby dorobić pasujący do menażki stelaż... Taki z 2,3 poziomami, w sam raz na niedużą rybkę... Mhmmmm.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz