czwartek, 1 października 2015

Popełniłem nóż.


Zawsze chciałem zrobić sobie nóż. Tyle, że zrobienie ostrza to wyższa szkoła jazdy, a i trzeba mieć sprzęt. I to hartowanie... Pomysł oczywiście umarł. Aż do dziś. Grzebiąc w skrzynce narzędziowej ojca znalazłem mega starą harcerską finkę. Ostrze zjechane, stal dość miękka. Żaden szał. Ale ostrze dość grube... I tak zaświtało. Jako, że rękojeść była uszczerbiona, widziałem, że ma dość gruby trzpień, który można na coś nasadzić. Dalej już poszło gładko. Dwukilowy młotek, jedno jebnięcie i mam klingę. Potem na rowerek i na działeczkę, bo wymyśliłem sobie, że rękojeść zrobię z niedawno obalonej jabłonki. Drewno twarde jak beton. Strasznie się opierała pilarce. 


 Po wybraniu odpowiedniego klocka, wypreparpwaniu słusznej wielkości kawałka w ruch poszła wkrętarka. Robimy dziurkę mniejszą niż trzpień, żeby  wchodził jak w młodą wietnamkę i grzmocimy na jakimś miękkim podłożu ( najlepiej drewniany kołek ). Potem następuje problem wyciągnięcia noża z kołka tak, żeby nie wyrwać rękojeści.



Potem następuje najprzyjemniejsza część. Czyli struganie. Obrabiamy drewno do pożądanego kształtu, szlifowanko papierem ściernym i mamy nóż. Rękojeść oczywiście jakoś zabezpieczyć,a czym to już kwestia gustu. Ja swój potraktowałem oliwą z oliwek. Nie jest to produkcja najładniejsza ani najtrwalsza, ale pierwsza. W necie widziałem klingi Mory. Chyba się skuszę i machnę coś konkretniejszego.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz